Pages - Menu

poniedziałek, 21 września 2015

Misjonarze i krucjata motylego krzewu

Ciężko uwierzyć (a jak już się w końcu uwierzy to ciężko się z tym pogodzić) że ten piękny krzew, o który tak troskliwie dbamy tu na Północy w innych rejonach świata jest ekspansywnym chwastem, zagrażającym lokalnej florze.


Na szczęście (lub jak kto woli - na nieszczęście) warunki jakie oferuje tej roślinie Finlandia raczej nie sprzyjają jej inwazji na Północ. Poszukując informacji bardziej szczegółowych ponad to co można przeczytać na stronach internetowych centrów ogrodniczych mających w swojej ofercie budleję, dowiedziałam się o arcyciekawych faktach, towarzyszących zadomowieniu/rozpanoszeniu się budlei w Europie. Zacznijmy jednak od początku…


Systematyka


Każdy botanik, a i nawet student, który botaniki choć trochę "liznął na pierwszym roku" wie, że jeśli w jednym zdaniu pojawia się "początek" i "roślina", to pewnie w następnym pojawi się niejaki Karol Linneusz.

Karol Linneusz [1]

Otóż właśnie nadchodzi chwila, w której należy napisać owo zdanie. Nazwa rodzajowa (Buddleja) została utworzona przez samego Karola Linneusza już w 1737 roku. Linneusz pragnął w ten sposób uhonorować angielskiego botanika-amatora, Adama Buddle (1662-1715). Buddle był także klerykiem i jak większość kleryków specjalizował się w … mszakach. Z samą budleją prócz nazwiska nic go nie łączy [2]. Zostawmy więc zakochanego w mchach kleryka i przejdźmy do meritum, czyli do nazwy gatunkowej (daviidi). Ten człon pochodzi od nazwiska pewnego francuskiego misjonarza, Armanda Davida...


Typowy zakonnik


Ojciec Armand David (z francuska: Père David) urodził się w 1826 roku w Kraju Basków. W wieku szesnastu lat postanowił wstąpić do zakonu Zgromadzenia Misji (lazaryści) i jak każdy przeciętny zakonnik poświęcił się bez reszty… zoologii i botanice.

o. Armand David [3]

Wyświęcony w 1862 roku, Armand David został wysłany do Chin, gdzie natychmiast zaczął kolekcjonować zoologiczne, botaniczne, paleontologiczne i geologiczne okazy dla Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu. Wiem, że ogarnia Was lekkie zniecierpliwienie, ale pozwólcie mi jeszcze dodać, że ojciec David odkrył pandę wielką (Ailuropoda melanoleuca), jelenia milu (Elaphurus davidianus) i, bagatelka, 200 gatunków dzikich zwierząt, z czego 63 zupełnie nieznanych ówczesnym zoologom, 807 (!) gatunków ptaków, z czego 65 nie opisanych wcześniej przez nikogo. Do kolekcji dołączył także niezliczoną ilość nie opisanych uprzednio płazów, gadów, owadów (zwłaszcza ciem) i w końcu roślin, wśród których znajduje się niesamowita budleja, zwana też omżynem lub motylim krzewem.


Z Chin do Europy


Obszar naturalnego występowania budlei to centralne i południowo-zachodnie Chiny. Budleja rośnie tam na wysokości do 3500 m n.p.m., tworząc gęste i zwarte zarośla porastające górskie stoki. Dawni angielscy botanicy i przyrodnicy, którzy dotarli w te rejony opisywali stanowiska budlei w północno-zachodniej Prowincji Szechuan jako niesamowite masy krzewów o purpurowo-fioletowych kwiatach. Oto jedna kiść:



Teraz wyobraźcie sobie górskie zbocza porośnięte kilometrami takich krzewów. Za taki widok można dać się pokroić. Taki widok rodzi pragnienie posiadania owych cudów we własnym ogrodzie. Zbadać, opisać, poznać, posiąść i rozmnożyć! Takie właśnie myśli mogły towarzyszyć wiktoriańskim dżentelmenom, kiedy w końcu zziajani i spoceni dotarli do jakiejś przełęczy, skąd mogli podziwiać omżynowe zarośla. Nasz pracowity ojczulek David wysłał do Europy pierwsze okazy budlei w 1869 roku. Rośliny pochodziły z wschodniego Tybetu. Jakiś czas potem rosyjscy handlarze sprowadzili do Europy nasiona budlei, a w 1896 roku inny misjonarz (czy tylko ja mam wrażenie, że w dawnych czasach osoby duchowne interesowały się naprawdę istotnymi zagadnieniami?) ojciec Paul Guillaume Farges wysłał do Europy kolejne okazy budlei. [2]


Rewolucja przemysłowa i pierwsza krucjata

Rozmaite podgatunki budlei sprowadzone na teren Wielkiej Brytanii zaczęto zapamiętale krzyżować. Powstawały nowe hybrydy różniące się a to kolorem kwiatów (np. niespotykane w naturze białe), a to ich kształtem albo pokrojem rośliny. Szał krzyżowania zbiegł się w czasie z rewolucją przemysłową. Huk przędzarek, latające czółenka i rozwój wiktoriańskich ogródków, których powstawało tym więcej, im wyżej w hierarchii pięła się klasa średnia. A co na to sama budleja? Nowe hybrydy stwierdziły, że wiktoriańskie ogródki to nuda i … uciekły na pola, łąki, opuszczone tory kolejowe, gruzowiska i w romantyczne ruiny angielskich zamków.


Okazało się, że hybrydy znakomicie krzyżują się między sobą i z powodzeniem rozsiewają. Efekt jest taki, że rodzaj Buddleja występuje teraz praktycznie w całej Europie od regionu śródziemnomorskiego na południu, po Bergen (Norwegia) na północy i od Hiszpanii na zachodzie, po wschodni kraniec, który stanowi Bułgaria. Budleja rozpoczęła prawdziwą krucjatę i naturalizowała się także w Południowej Afryce, Zambii i Zimbabwe. Około 1900 roku budleja została zaintrodukowana (zapewne kolejny urzeczony kleryk-botanik) do Ameryki Północnej, gdzie - a jakże - z lubością zaczęła "uciekać" z ogrodów i szkółek. Okazy budlei można również spotkać w Peru, Ekwadorze, Boliwii, Kolumbii, Panamie i Meksyku. Budleja naturalizowała się nawet w tak odległej części świata jak Australazja, na obszarze Zachodniej Australii i w Nowej Zelandii [2]. Wiktoriańscy botanicy zapewne powiedzieliby teraz: "ups!". Nie żyją już jednak od bardzo dawna, więc proponuję przejść do dziejów współczesnych.

Oportunistka

Jeśli jeszcze jakimś cudem nie zasnęliście postaram się Wam wyjaśnić przyczyny sukcesu budlejowej krucjaty. Otóż budleja to oportunistka. Choć kocha wilgotny i ciepły, subtropikalny klimat, jest w stanie dopasować się do mniej korzystnych warunków klimatycznych. Toleruje mrozy nawet do -28 stopni Celsjusza. Uwielbia gleby zasobne w wapń, gruzowiska i tereny przekształcone przez człowieka. Potrafi jednak z powodzeniem rosnąć na glebach ubogich w wapń [2]. Mój najbardziej okazały krzew rośnie w niemal kwaśnej glebie i ma się doskonale. Interesująca jest również plastyczność tego krzewu, przejawiająca się w morfologii i pokroju. W zależności od warunków środowiska budleja może albo tworzyć gęste zarośla, albo być dumnym soliterem, albo nawet niewielkim drzewem. Mało tego, budleja jest niemal zupełnie odporna na choroby. Nie imają się też jej popularne szkodniki owadzie, gryzonie, i ślimaki (u nas tylko po niej spacerują, i to bez większego entuzjazmu).


Medycyna naturalna, motyle i ryby


Budleja już od dawna była obiektem zainteresowania medycyny naturalnej. Różne części rośliny wykorzystywano w leczeniu raka, chorób serca, infekcji skórnych, reumatyzmu, zaburzeń trawienia, jako remedium na ukąszenia węży i jako środek uspokajający, przeciwbólowy, przeciwkrwotoczny i przeciwbiegunkowy. Naukowcom udało się wyizolować z budlei kilka interesujących flawonoidów (m. in. związki odpowiadające za produkcję barwników i ochronę rośliny przed szkodnikami i chorobami), a także pochodne kwasu szikimowego (konia z rzędem temu kto wiedział, że istnieje na świecie taki kwas organiczny!) który jest prekursorem wielu związków aromatycznych i ma coraz większe znaczenie np. w kosmetologii. Co ciekawe, liście budlei od wieków stosowane były przez Chińczyków do łowienia ryb. Nie wiadomo, czy liście mają wyjątkowo atrakcyjny smak/zapach dla ryb. Wiadomo natomiast, że potrafią je szybko uśmiercić ze względu na obecność toksycznych glikozydów (aukubina, katalpol i jego pochodne). Co więcej, z kory i korzeni budlei wyizolowano pięć seskwiterpenów (budledyn A, B, C, D i E), które także charakteryzują się wysoką toksycznością dla ryb.  [2]

Budledyna A  [4]
Budledon B   [4]

Jednak dla mnie i dla mojego ogrodu najważniejszy jest olejek eteryczny wydzielany przez budleję podczas kwitnienia. To on odpowiada za chmary motyli, które obsiadają krzew na przełomie lipca i sierpnia. 



Podstawową substancją wchodzącą w skład olejku jest związek o budowie nieregularnego terpenu - oksoizoforon [2].

Oksoizoforon   [4]

Zapach wydzielany przez kwitnącą budleję jest słodki i przypomina trochę zapach, jaki wydzielają dojrzałe, opadłe z drzewa owoce morwy. 


W słoneczne, bezwietrzne dni na swoich budlejach zaobserwowałam motyle z rodziny Nymphalidae, takie jak rusałka admirał (Vanessa atalanta), rusałka pawik (Inachis io), rusałka pokrzywnik (Aglais urticae), piękna i niestety bardzo płochliwa rusałka żałobnik (Nymphalis antiopa), rusałka osetnik (Vanessa cardui) oraz bielinki (Pieridae). 



Kwiatostany budlei są także oblepione wszelkiej maści bzygami, trzmielami, pszczołami i osami. 



Spotkałam na nich także kruszczycę złotawkę, a nawet… ważkę, która jako drapieżnik nie interesuje się nektarem, ale wykorzystuje owadzie "zbiegowisko" wokół budlei i czeka na okazję, żeby upolować nieostrożnego, pijanego nektarem bzyga. 


Budleja wabi także ćmy i inne nocne owady, natomiast w tropikalnych rejonach świata - kolibry. Obserwacje przeprowadzone w parkach Nowego Jorku wykazują, że motyle preferują budleję jako źródło pożywienia i miejsce odpoczynku w stosunku do innych roślin rosnących w ich zasięgu. [2]



Każdy kij ma dwa końce


Agresywny wzrost, szerokie spektrum tolerancji co do warunków klimatycznych, płodność - te wszystkie cechy sprawiają, że gatunek jeszcze nie zakończył niestety swojej krucjaty. W Nowej Zelandii budleja znajduje się w pierwszej piątce najbardziej problematycznych, egzotycznych chwastów. Inwazyjny gatunek tworzy gęste i zwarte zarośla, praktycznie niemożliwe do usunięcia metodami mechanicznymi. Herbicydy są natomiast skuteczne jedynie w przypadku bardzo młodych roślin. Wydaje się, że najbardziej efektywną metodą ograniczenia inwazji budlei jest biokontrola oparta na naturalnej konkurencji między roślinami. Jednak wprowadzanie do ekosystemu kolejnych agresywnych lub obcych gatunków celem wyparcia budlei jest wysoce ryzykowne. 

Budleja ma jednak rzesze entuzjastów. Jest nadal z powodzeniem sprzedawana przez centra ogrodnicze i wciąż pojawia się w naszych ogrodach. Ludzie, którzy pokochali budleję niezależnie od jej pochodzenia stali się jednocześnie jej adwokatami i walczą o jej zachowanie i ochronę. Nieprzypadkowe znaczenie ma tutaj fakt, że "kolonizacyjny szczyt" budlei w Europie przypadł na czasy tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej. Eksplozja kolorów i motyle na gruzowiskach zniszczonych miast - tego było potrzeba oczom i sercom ludzi, którzy przetrwali najmroczniejszy chyba okres w dziejach Europy. 


Szczerze wątpię, żeby budleję zaczęto w Europie zwalczać na masową skalę, nawet jeśli zostaną w końcu opracowane efektywne metody takiego zwalczania. W Wielkiej Brytanii, w hrabstwie Hertsfordshire powstał nawet specjalny komitet do spraw budlei. Rozległe pola budlei zarejestrowano jako "Village Green", czyli po naszemu "nawsie", chroniąc tym samym rośliny od ewentualnej eksterminacji w przyszłości. Budleja porosła także opuszczone tereny angielskich kopalń, które wykorzystano m.in. do składowania odpadów azbestowych. W rezultacie powstały tętniące życiem zarośla, wśród których roi się od owadów, jeży, ptaków i węży. [2]
 
Niewątpliwie potrzeba nam więcej badań nad potencjalnymi kierunkami i dynamiką ekspansji budlei w Europie. Jestem całym sercem, szkiełkiem i okiem z ekologami i ich obawami o rodzime gatunki roślin. Ekolodzy jednak muszą uwzględnić silny, emocjonalny związek jaki istnieje między budleją, a jej miłośnikami, do których sama się zaliczam.




[1] https://pl.wikipedia.org/wiki/Karol_Linneusz#/media/File:Carl_von_Linn%C3%A9.jpg

[2] The Invasive Buddleja davidii (Butterfly Bush), Nita G. Tallent-Halsell, Michael S. Watt (http://rd.springer.com/article/10.1007/s12229-009-9033-0)

[3] http://storyofarmanddavid.filmbinder.com/

[4] Dzięki uprzejmości nieocenionego małżonka, posiadacza doktoratu z zakresu chemii organicznej.



poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Na jagody przez dziurę w płocie

Kiedy na deskach tarasu pojawiają się fioletowe ptasie kupy to jest to dla nas sygnał, że czas wybrać się na jagody. Zabieram Was zatem dzisiaj do fińskiego lasu, który zaczyna się dokładnie w tym miejscu, gdzie kończy się ogród.


To właśnie słynna dziura w płocie, przez którą przechodzą nasze koty, a ich właściciele skracają sobie tędy drogę na przystanek autobusowy. Dziury używa także pewien uparty kozioł sarny, który wczesnym rankiem lub w pochmurne i deszczowe dni przychodzi do nas "na szaber" lub leżakowanie.



Dziura ta w zasadzie nie jest dziurą sensu stricto. Po prostu komuś dawno temu zabrakło siatki. I żeby już trzymać się do końca prawidłowej nomenklatury - płot nie jest płotem, tylko zieloną siatką, która co roku na wiosnę wznieca żywe dyskusje odnośnie tego czym ją zastąpić. W środku lata dyskusje nie są już wcale ożywione, a jesienią i zimą temat siatki jest wypierany przez zagadnienia bardziej problematyczne i wymagające złożonej logistyki, np. układanie drewna kominkowego i odśnieżanie. Niemniej jednak dla mnie jest to metafizyczna dziura w płocie oddzielająca dwa światy. Dlaczego metafizyczna? A no bo od poniedziałku do piątku, po przejściu przez dziurę rano (kierunek las), mózg sam z siebie przełącza się na tryb "praca". Przekraczając dziurę po południu (kierunek ogród), mózg wyłącza tryb "praca" i uruchamia tryb "dom". Towarzyszy temu taneczny krok i podśpiewywanie. W weekedny i święta przekraczanie dziury w kierunku lasu uruchamia tryb "skaner" - nigdy wszak nie wiadomo gdzie znajduje się kozioł-szabrownik i przykro byłoby przegapić inne cuda takie jak jeże, kuny, wiewiórki, zaskrońce i jadalne grzyby. To wszystko robi jedna dziura w płocie, ale do rzeczy. Przechodzimy więc przez dziurę, mijamy kępę wrzosów…



i oczom naszym ukazują się łany borówek.



Borówka czarna (Vaccinium myrtillus) - po polsku czarna jagoda, po fińsku mustikka, to chyba największe dobrodziejstwo jakie las może nam podarować. Wszystkie mamy wiedzą, że suszone jagody pomogą zwalczyć biegunkę u dziecka, podczas gdy świeże zlikwidują zaparcie naszej pociechy. Czarna jagoda to także największy sprzymierzeniec w walce z dziecięcymi pasożytami takimi jak glista czy owsiki. Dlaczego? Dlatego, że czarna jagoda to prawdziwa chemiczna bomba.


Te małe, granatowe, niebiesko omszone kulki zawierają w środku pół tablicy Mendelejewa. Od garbników, glikozydów, flawonoidów poprzez kwasy organiczne, antocyjany, pektyny, sole mineralne i trochę witamin aż do - i tu prawdziwa ciekawostka - niewielkich ilości radu. Na tyle mało, żeby po spożyciu nie zacząć świecić i wystarczająco dużo, żeby wytłuc robaki u podopiecznych średniej wielkości fińskiego żłobka.


Zostawmy jednak chemię i skupmy się przez chwilę na biologii i fizyce, które to nauki pozwolą odpowiedzieć na pytanie skąd ptaki wiedzą, że czas wybrać się na jagody i ozdobić pracowicie szlifowany taras fioletowymi bohomazami? Otóż nasza mała jagoda ma jeszcze jedną niezwykłą właściwość. Jej niebieskie, czarne lub fioletowe owoce odbijają światło ultrafioletowe (UV). Ponieważ ptaki widzą ultrafiolet (320-400 nm), borówka informuje je w ten sposób o obecności i stopniu dojrzałości owoców.


Pośrednim efektem tego oddziaływania międzygatunkowego są właśnie fioletowe kupy na naszym tarasie. Więcej o tym ciekawym zjawisku możecie przeczytać w tym artykule, który opisuje doświadczenie wykonane z udziałem borówek i droździków (Turdus iliacus). Dzikim droździkom oraz droździkom wychowanym w niewoli zaprezentowano w obecności i przy braku światła UV dwa rodzaje borówek (odbijające i pochłaniające światło UV). I co się okazało? Dzikie droździki w obecności światła UV wybierały borówki odbijające UV. Kiedy jednak światło UV wyłączono ptaki nie rozróżniały pomiędzy dwoma typami borówek. Co ciekawe, droździki wychowane w niewoli nie wykazywały żadnych preferencji przy wyborze między borówkami, niezależnie od obecności czy braku światła UV. Wydaje się zatem, że rolę odgrywa tutaj doświadczenie zdobyte przez dziko żyjące ptaki. Eksperyment został przeprowadzony przez fińskich (a jakże!) naukowców z Uniwersytetu w Jyväskulä. 


Finowie kochają swoje borówki i chyba w żadnym innym kraju nie widziałam takiej różnorodności przetworów, soków, nalewek i kosmetyków z jagód. Tak więc i ludzie i droździki mogą się tutaj spokojnie wyżywić. Ba! Czarna jagoda jest podstawowym składnikiem letniej diety fińskich niedźwiedzi (nie chcę nawet myśleć o domu z tarasem w okolicy nawiedzanej przez fińskie niedźwiedzie). Ja natomiast uwielbiam jagodzianki i nawet dla paru kęsów dam się pogryźć komarom, które niestety potrafią bardzo utrudnić zbieranie jagód o tej porze roku. Wydaje mi się także, że właśnie odkryłam znaczenie kolorów fińskiej flagi.


piątek, 17 lipca 2015

Do zobaczenia w sierpniu!

Kochani,

Jako że fińskiego lata 2015 znieść nie sposób (zwłaszcza, gdy się mimochodem i zupełnie niechcący wyhodowało w sobie okropnego wirusa, który odejść ani myśli), postanowiliśmy tymczasowo ewakuować się do Polski. To oznacza przerwę w blogowaniu do pierwszego tygodnia sierpnia. Mówię Wam zatem "do przeczytania" i życzę niezapomnianych wakacji, tym którzy się na nie wybierają. Zostawiam swoje nieme dzieci same i bardzo mnie smuci, że nie będę przy kwitnieniu budlei i klematisów. Mam jednak nadzieję, że na początku sierpnia wciąż jeszcze będę mogła cieszyć nimi oczy.




Jak zwykle przed dłuższym wyjazdem trochę się martwię o ogród, żeby nie spotkała go jakaś krzywda, gdy nas nie będzie. Wszak nie będzie i kotów, a kiedy kotów nie ma, to wiadomo kto harcuje… Na pocieszenie jest jednak bonus w postaci prawdziwego trzmielowego oblężenia.


Kosmate stwory latają nawet w krótkich przerwach między jedną, a drugą ulewą. Opłacało się posadzić dzwonki i hyzop lekarski. A dziś wieczorem w surfinii przydybałam trzmiela rozmiarów Godzilli (jak na trzmielowe warunki, rzecz jasna). Niestety Godzilla była tak ruchliwa i zajęta zbieraniem pyłku, że wszystkie zdjęcia, które próbowałam jej zrobić wyszły rozmazane. Mam niejasne przeczucie, że była to królowa…




środa, 15 lipca 2015

O trzmielach

Od jakiegoś czasu mam nowe hobby, mianowicie trzmiele. Owady interesowały mnie od zawsze. Pierwszego pasikonika spotkałam gdy miałam jakieś pięć lat i do dziś nie mogę go zapomnieć. Nie mogę także zapomnieć okrzyku mamy: "uważaj bo cię ugryzie!" Mijały lata, a ja czytałam poradniki przyrodnika, klucze do oznaczania owadów, entomologie i co tylko uznałam za ciekawe i stosowne. Przez moje życie przewijały się biegacze, brudnice mniszki, dyląże garbarze, krowieńczaki księżycorogi, cetyńce, ciołki matowe, oleice, wszelkiego rodzaju żerdzianki, zmorszliki i inne niebożęta żyjące w lesie, pod ziemią, w spróchniałych pniach, na łące, pod drewnianymi podłogami czy wreszcie w, za przeproszeniem, krowich plackach. Te ostatnie mój profesor od entomologii zwał pieszczotliwie gówniarzami.

Pszczoły i trzmiele zawsze były jakoś na uboczu tych owadzich fascynacji. Ot, pożyteczne owady społeczne, które produkują miód i zapylają kwiatki. Kropka. Co jednak tak naprawdę wiemy o tych puszystych stworzeniach?


Przyznam się szczerze, że do dziś wiem niewiele, ale staram się to wolno i systematycznie naprawiać. Po pierwsze - identyfikacja. Każdy z nas bez trudu odróżni trzmiela od pszczoły. To proste. Pszczoła jest smukła, ma wcięcie w talii, a trzmiel jest gruby i włochaty. Wyzwanie zaczyna się dopiero gdy próbujemy ustalić cóż to za gatunek trzmiela nawiedził nasz ogród lub balkon. I czy to aby na pewno jest trzmiel, a nie trzmielec, zwany też brzmikiem (ang. cuckoo bumblebee)?



Po pierwsze: "ogon".
Popatrzmy na ogonek, czyli po prostu zakończenie pupy naszego zagadkowego owada. Większość popularnych gatunków trzmieli, które mamy szansę spotkać w naszych ogrodach ma ogony w kolorze białym, rdzawym, płowożółtym lub brązowym. Należy jednak pamiętać, że trzmiele się starzeją i z upływem czasu barwa włosków na odwłoku może zwyczajnie blaknąć. Co więcej, niektóre gatunki, np. trzmiel łąkowy (Bombus pratorum) mają bardzo wąskie i cienkie ogony, co utrudnia ich dokładne oględziny. W dodatku ogony są często "podwinięte" i nie można ocenić ich właściwego koloru, a uwijający się jak w ukropie grubas nam tego nie ułatwia.



Po drugie: paski.
Spróbujmy ocenić kolor, ilość i położenie pasów na ciele owada. Na przykład, sfotografowany w moim ogrodzie trzmiel, na zdjęciach zamieszczonych poniżej ma dwa żółte paski: pierwszy tuż za głową (czyli na tułowiu), a drugi na odwłoku.





Po trzecie: czy to "prawdziwy" trzmiel czy trzmielec?
To kryterium może być odrobinę trudniejsze w ocenie, zwłaszcza dla początkującego "trzmielologa".
Musimy też zawęzić naszą grupę badawczą do bardziej pracowitej płci, czyli do samic. Robotnica lub królowa prawdziwego trzmiela zawsze zbiera pyłek, a więc na jej tylnych odnóżach zobaczymy błyszczące miejsce zwane koszyczkiem pyłkowym. Jeśli zaś będziemy mieli odrobinę szczęścia, zobaczymy, że koszyczki pyłkowe są wypełnione pyłkiem, który często ma taką samą barwę jak kwiat, z którego jest zbierany. (Pamiętacie mój post o pszczole, która ugryzła niebo? Pisałam o niej tutaj). W tym zaś przypadku robotnica obładowała się czerwonym pyłkiem ozdobnego łubinu:


Trzmielec natomiast nie kolekcjonuje pyłku, a więc na jego tylnych odnóżach nie zobaczymy tak błyszczącej struktury, ani tym bardziej kolorowych koszyczków. To miejsce będzie bardziej matowe i pokryte włoskami.

Czy to samiec czy samica?
Przyjrzyjmy się zachowaniu naszych tajemniczych włochaczy. Jeśli owad uwija się jak szalony, nie odpoczywa na kwiatach i wydaje się nieomal wrzeszczeć: "nie mam czasu!" to z pewnością jest to samica. Samce nie muszą zbierać pyłku do gniazd, a więc jeśli zobaczymy osobnika leniwie "snującego się" po kwiatostanach to prawdopodobnie jest to samiec. Samce mają także tendencję do "patrolowania" określonych obszarów i wyszukiwania samic. Możemy więc zaobserwować owady, które upierdliwie latają w kółko jak helikoptery nad strefą Gazy i wyraźnie czegoś szukają. Podczas takich poszukiwań samce nie pobierają pokarmu, więc jeśli widzimy owada, który kilkakrotnie ląduje na kwiatku i natychmiast wzbija się z niego do lotu, możemy z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że jest to samiec. I wreszcie - pomocna może być też pora roku w jakiej obserwujemy owady. Samców jest więcej późnym latem i jesienią, podczas gdy samice możemy obserwować przez cały rok.


Notatki terenowe sporządzone? Jeśli tak, jesteście gotowi do następnego etapu, którym jest dobry klucz do oznaczenia naszego trzmiela/trzmielca. Ja skorzystałam z internetowego klucza BumblebeeID zamieszczonego na stronie Brytyjskiego Muzeum Historii Naturalnej:
http://www.nhm.ac.uk/research-curation/research/projects/bombus/bumblebeeid.html

I cóż za rezultat otrzymałam? Ha! Są dwa gatunki trzmieli, pospolicie występujące w Europie, których robotnice wyglądają nieomal identycznie: trzmiel ziemny (Bombus terrestris) i trzmiel gajowy (Bombus lucorum). Podejrzewam, że w moim ogrodzie mieszka właśnie ten ostatni, mniejszy trzmiel. Pewności jednak nie mam. Myślę, że zobaczenie dwóch robotnic tych dwóch różnych gatunków obok siebie mogłoby rozstrzygnąć zagadkę. Jeśli mam szczęście i czyta ten post jakiś entomolog, a jeśli mam wyjątkowe szczęście i jest to entomolog specjalizujący się w trzmielach, proszę o opinię. Jak sami widzicie - niezła zabawa z tymi trzmielami. Kocham takie zagadki i mogłabym je rozwiązywać w nieskończoność. Właśnie zauważyłam, że kolejny trzmiel, którego sfotografowałam przedwczoraj w ogrodzie ma rdzawy odwłok, a zatem zagadek ciąg dalszy…





Mam nadzieję, że zachęciłam Was do podglądania tych wdzięcznych stworzeń. Polecam również doskonałą stronę internetową brytyjskiej organizacji zajmującej się ochroną trzmieli (Bumblebee Conservation Trust), z której korzystałam przygotowując tego posta: http://bumblebeeconservation.org

Im więcej wiem o trzmielach, tym bardziej stają się dla mnie interesujące. Myślę także, że jest to mój pierwszy z wielu post poświęcony trzmielom i innym zapylaczom. Trzeba bowiem podkreślić, że zarówno trzmiele jak i pszczoły nie mają ostatnimi laty łatwego życia. Agresywne środki ochrony roślin, rolnicze monokultury, które wypierają kwitnące i przede wszystkim różnorodne miododajne i nektarodajne rośliny  - to wszystko sprawia, że wiele gatunków trzmieli i dzikich pszczół jest dziś na skraju wymarcia.



Spójrzmy też krytycznym okiem na nasze własne ogrody: często są to tylko równo przycięte, piękne trawniki okolone iglakami. Takie ogrody niewiele mają trzmielom i pszczołom do zaoferowania. A przecież od tych małych stworzeń zależy także i nasza przyszłość. Te dzikie, puchate kulki są nierzadko o wiele bardziej wydajnymi zapylaczami niż hodowlane pszczoły. Twórzmy ogród w taki sposób, aby był im przyjazny. Dobierajmy rośliny, które są dla nich pożytkiem. Opowiadajmy o trzmielach naszym dzieciom, nie zaszczepiając przy tym w nich lęku ("uważaj bo cię ugryzie!"). Trzmiele co prawda użądlić potrafią, ale są to generalnie stworzenia bardzo łagodne i raczej schodzą człowiekowi z drogi.



Nasze trzmiele w Ogrodzie na Północy zamieszkały gdzieś w przestrzeni pomiędzy drewnianą ścianą domu, a ścianą właściwą, zbudowaną z cegieł. Najbardziej zabawne jest to, że słyszymy je nocą w łazience. I jest nam bardzo miło. Rankiem natomiast widzę "zarobione" robotnice pracowicie zapylające moją fasolę, koper, nasturcje, lawendę i szałwię. I za to je ubóstwiam!




poniedziałek, 6 lipca 2015

Wszystkie kolory lata

Trudno w to uwierzyć, ale… jest nam gorąco. Jak na tutejsze warunki śmiało rzec można, że mamy prawdziwe lato. 26 stopni Celsjusza w cieniu nastraja Finów do grillowania i spędzania czasu na świeżym powietrzu. Nie jesteśmy pod tym względem wyjątkiem. Lekką nutę wędzonki we włosach w poniedziałek zawsze można usprawiedliwić rzekomym pobytem w saunie (do której wciąż nie umiem się przekonać).


To krótkie, gwałtowne lato mija tutaj tak szybko, że trzeba celebrować każdy dzień, ba, każdą godzinę! Podobnie rzecz ma się z roślinami. Skoro już przezimowały i wyszły spod śniegu, należy je wielbić i traktować jak bóstwa w świątyni. Złamanie peonii, nawet niechcący jest w Ogrodzie na Północy grzechem śmiertelnym i może być odkupione jedynie noszeniem deszczówki dla storczyków, spędzających lato w oranżerii.




Pamiętam, że podczas pierwszych lat mojego pobytu w Finlandii śmiałam się ze "szturmu" na centra ogrodnicze, który zaczyna się w marcu, a warunkiem tej "rójki" są dwa słoneczne dni pod rząd. Ludzie z szaleństwem w oczach uginają się od donic, targają do domów te wyhodowane w cieplarniach kolory, jakby chcieli odpędzić zimowy smutek i utwierdzić się w przekonaniu, że wiosna w końcu nadejdzie. Dwa wyciągnięte od nadmiaru ciepła, pędzone hiacynty mogą ocalić od depresji lub co najmniej ciężkiego przygnębienia. Teraz i ja o tym wiem, i już nie śmieję się z kogoś, kto topi kilkaset euro w sklepie ogrodniczym na jednoroczne kwiaty po 20 euro sztuka. Pragnienie obcowania z kolorem, zapachem i świeżością roślin jest tu wprost desperackie (szczególnie na przełomie lutego i marca, gdy wydaje się, że śnieg i ciemności są wieczne). Taka choćby lilia bulwkowata. Płonąca kępa, zupełnie jak ognisko w środku ogrodu. Zimą widuję je w kwiaciarniach, owinięte w folie i sprzedawane jako cięte kwiaty do bukietów. Wyglądają tak smutno i blado w porównaniu do tych, które kwitną teraz:





Jednak nie o zimie chcę pisać, gdy wokół tak piękne lato, gdy można chodzić boso po ciepłych deskach tarasu, a właściwie "snuć się" wolno i dostojnie, krokiem ekonoma obchodzącego swoje pole. Koniecznie z rękami splecionymi z tyłu i pionową zmarszczką na czole. W naszym ogrodzie trzeba jedynie omijać koty, które leżą na wygrzanych słońcem deskach i zadziwiają swoją długością.
Zdarza się także niespodziewana kontrola jakości wody, a jak wiadomo woda w ogrodzie to podstawa (o roli wody w ogrodach pisałam tutaj).


Po otwarciu drzwi na taras, schodzimy po schodach, mijamy oczko wodne i stajemy przed taką oto ścianą:


Nasz jaśminowiec został przycięty dwa lata temu w lutym. Brodziłam po pas w śniegu i machałam wesoło sekatorem dotleniając jednocześnie wiercącego się w moim brzuchu Pierworodnego. Krzew został bardzo mocno przycięty (być może za sprawą hormonów). Wycięłam wszystkie stare i grube pędy, starając się wpuścić do środka jak najwięcej światła i powietrza. Przy okazji zauważyłam, że są to w rzeczywistości trzy krzewy posadzone blisko siebie.



Nie zamierzam się rozwodzić nad opisem tego jak boski zapach wydzielają kwiaty jaśminowca. To zapach, który uwodzi. Od wielu lat poszukuję perfum, których kompozycja choć odrobinę zbliżyłaby się do tego absolutu. Bezskutecznie. Każda próba podrobienia tego zapachu kończy się czymś, co przypomina raczej łazienkowy odświeżacz powietrza.


Fotografuję tę ścianę kilka razy o różnych porach dnia. Za każdym razem jest inna. A w zestawieniu z fioletem łubinów i kotem barwy tiramisu okazuje się, że biel ma dużo więcej odcieni niż na pozór się wydaje.


W drodze do pracy rozmyślnie idę na przystanek autobusowy na skróty, przez ogród, żeby tylko przejść koło tej białej, pachnącej burzy. Wracam tą samą drogą i zanim jeszcze ogród wyłoni się zza skał, czuję zapach jaśminowca.

A ogród przygotował dla mnie w tym roku i inne niespodzianki:



Kocham te prezenty i przenoszę je troskliwie w miejsca, gdzie jest lepsza ziemia i więcej światła. Ten niemal czarny to mój pupil. Wyrósł prawie pod progiem i wygląda jak zbuntowana nastolatka słuchająca gotyku:


Przyznam się ze wstydem, że nie wiem o tych maleństwach zupełnie nic. Kwitną niestrudzenie od początku czerwca i rosną nieomal na gołej skale. Wyglądają jak miniaturowe bratki, ale wydaje mi się, że to po prostu dzikie fiołki. Za to między innymi uwielbiam swój związek z ogrodem. On po prostu zmusza mnie do tego, żeby zdobywać wiedzę. Myślę, że nasza początkowa zażyłość powoli przekształca się w prawdziwą przyjaźń.