Kto kiedyś widział taką darń, wie o czym piszę. Zbita i splątana ze sobą masa korzeni i mchu, nie przepuszczająca światła i wody. Zupełnie jak filc albo długo nie czyszczona damska szczotka do włosów. Z każdym oderwanych płatem prawie słyszałam haust powietrza uwalniającej się ziemi. Pod spodem ukazała się czarna, tłusta gleba, coraz bardziej puszysta od uderzeń motyką. Po którymś z kolei uderzeniu spod motyki wytoczyło się nagle osiem małych kulek. Cebulki mieczyków! Maleńkie, zapewne przybyszowe cebulki. Dawno temu odłączyły się od matecznych cebul, po których nie został nawet ślad. Leżały i leżały pod warstwą darni czekając na choćby promyk słońca. Nie miały szans się przebić, choć to nomen omen mieczyki. Nikt ich też nigdy nie zabrał do domu na zimowanie. Na szczęście zbita warstwa korzeni i mchu ochroniła je przed mrozami. Bez wątpienia były żywe.
A więc przemówiłeś, milczku, pomyślałam. Oto twoja niespodzianka - osiem nieboraków, które Bóg wie ile czasu czekały właśnie na mnie.
Był już lipiec, ale mimo to posadziłam je na słonecznym skrawku ogrodu. Prawie natychmiast wypuściły zielone, wesołe piórka, choć oczywiście nie zakwitły. We wrześniu zabrałam je do domu. Oczyszczone z łusek leżą sobie w trocinach i czekają na wiosnę. Kiedy tęsknota za słońcem staje się nie do zniesienia, schodzę do piwnicy i je oglądam. Mają się dobrze. Wokół miejsca, gdzie oderwałam uschnięte piętki korzeniowe z zeszłego roku pojawiają się już małe, perłowe korzonki. Znajdy żyją i mają w sobie mnóstwo energii. W każdym z tych żółtych turbaników zakodowany już jest kolor i kształt przyszłych kwiatów.